Pogoda nas dziś nie oszczędzała. Pobódka o 6.00, nie pada więc szybkie sniadanie i ruszamy w drogę. Śniadanie i zwijanie gratów zajęło nam ostatecznie 2 godziny i po 8.00 byliśmy gotowi. Podczas pakowania na obłoconej kostce, o mały włos motocykl się nie przewrócił z górki, w ostatnim momencie go przytrzymaliśmy. Po wyjeździe z campingu zaczęło niegroźnie kropić. Niegroźne kropienie niestety zmieniło się w rzęsisty deszcz, który towarzyszył nam przez kolejne 200 km. Byliśmy tylko my, wysokie góry, serpentyny, deszcz i ok. 7 stopni Celsjusza. Po 90 km zmarźnięte ręce niepozwoliły nam dalej jechać. Podupały morale i cukier. O ile z tym drugim, dzięki czekoladzie i kofoli szybko sobie poradziliśmy, tak z moralami nie było tak łatwo. Słowacja pożegnała nas mokrymi ciuchami, porwanymi ochraniaczami przeciwdeczowymi na rękawice i pokazem możliwości sił natury. Następny przystanek Węgry. Już na granicy czuć zmieniający się klimat z górkiego na bardziej nizinny. Z ulgą możemy zdjąć kombinezony przeciwdeczcowe i ruszyć do Budapesztu. Temperatura z każdym kilometrem rośnie, aby w stolicy kraju osiągnąć 26 stopni. Po dwóch dniach marźnięcia i moknięcia przyda się nam cieplejsza noc.
Mamo, leki rozgrzewające, które mi dałaś (a kórych tak bardzo nie chciałam brać) uratowały nam tyłek. DZIĘKUJĘ!
A Budapeszt? Budapeszt zwiedzimy jutro, dziś tylko kolacja, PIWO i spać.
Pozdrawiamy!