Ruszyliśmy na Ukrainę ciekawi, czy nasza podróż potwierdzi czy zaprzeczy powszechnym stereotypom. Słoikowa droga (czyt. droga na Lublin) minęła nam tak szybko, że pierwszy postój zrobiliśmy dopiero pod Zamościem, kiedy zapaliła się rezerwa. Po szybkim drugim śniadaniu ruszyliśmy z Zamościa w stronę granicy Polsko - Ukraińskiej w Rawie Ruskiej.
Ten, kto powiedział, aby na przejściu granicznym być z samego rana miał sto procent racji. Niestety wyjeżdżając z Warszawy nie było takiej możliwości więc liczyliśmy na łaskawość losu. Jakoś to przecież będzie. Dojeżdżając do granicy naszym oczom ukazała się kilkukilometrowa kolejka i kilka długich godzin czekania.
I tu pierwsze zaskoczenie. Podszedł do nas ukraiński kierowca z pytaniem czemu stoimy w kolejce, przecież motocykle odprawiane są poza kolejnością. Naprawdę? Jest Pan pewien? Trochę nieufnie odpaliliśmy motocykle i podjechaliśmy poboczem na początek kolejki. Tam dojechał do nas Andrzej z Lublina na swoim BMW GS 1200. Tak naprawdę nie wiemy jak się nazywał, nie zdążyliśmy się niestety zapytać. Andrzej przeprowadził nas bezproblemowo przez granicę. Poprowadził przez wszystkie kontrole. Pokazał gdzie pobrać karteczkę, gdzie zebrać podpisy celnika i wojska i gdzie ją później oddać. Andrzeju, jesteśmy Ci bardzo wdzięczni! Bez Ciebie pewnie nadal stalibyśmy na pierwszej odprawie.
"Przed Euro w 2012 r. do Lwowa poprowadzili autostradę, dobrze się jedzie". Przez pierwsze kilometry miałam wrażenie, że osoba to pisząca robi sobie z nas żarty. Droga tragiczna, poklejona gumą do żucia i dziurawa jak szwajcarski ser. Dzielnie jedziemy przed siebie. Niemożliwe żeby nawigacja się pomyliła i zamiast autostradą poprowadziła nas przez ten koszmar. A jednak. Po pięciu kilometrach zawróciliśmy zrezygnowani. I tu drugie zaskoczenie dzisiejszego dnia. Gdy tylko się zatrzymaliśmy i zaczęliśmy dłubać w nawigacji podszedł do nas Pan, spytał co się stało, gdzie chcemy jechać i pokierował na Lwów. Stereotypy na temat ludzi w dniu dzisiejszym zostały obalone.
Lwów zapamiętałam z dzieciństwa jako śmierdzące, brudne miasto, po którym chodzi multum żebrzących dzieci. Trochę się zmieniło od tamtej pory. Lwów jest bardziej Europejski niż to miało miejsce kilkanaście lat temu. Może i jest zaniedbany, ale nie śmierdzi. Nie spotkaliśmy też żebrzących dzieci. Jest za to bardzo Polsko. Lwów to definitywnie Polskie miasto. Polskie napisy. Język polski, który można wszędzie usłyszeć. Nie zmienia to jednak faktu, że nasz ostatni miesiąc, kiedy zaczęliśmy się uczyć rosyjskiego bardzo nam pomógł. Dużo frajdy sprawia nam możliwość odczytania szyldów, nazw przystanków i innych informacji. Czujemy się dzięki temu pewniej. Lwów to piękne miasto. Jutro czeka nas intensywny dzień. Chcemy zobaczyć najwięcej jak się da.
Oprócz spaceru po starówce udało nam się jedynie odwiedzić knajpę Kumpel (кумпель). Warzą tam własne piwo i podają jedne z najlepszych potraw kuchni galicyjskiej we Lwowie. Spróbowaliśmy pierogów z ziemniakami i serem (domyślam się, że przez propagandę antyrosyjską nie nazywały się pierogami ruskimi) oraz banosz, czyli kaszkę kukurydzianą z bryndzą i skwarkami. Pychota!
Atrakcją na koniec dnia była przejażdżka marszrutką. Nasz hotel znajduje się na przedmieściach więc w stronę starówki postanowiliśmy zamówić taxi. Koszt przejechania 5km to 71 UAH tj. 11 zł. Panowie zażyczyli sobie jednak 150 UAH za tą samą trasę w stronę hotelu więc niewiele myśląc poszliśmy na przystanek autobusowy. Bilet w marszrutce to koszt 4 UAH (0.64 zl!) stwierdziliśmy więc, że jutro będzie to nasz główny środek transportu. Było super!
Jutro czeka nas intensywny dzień więc trzeba się wyspać..
Dobranoc!