Znowu nam się poszczęściło. Rano nie padał deszcz. Udało nam się zebrać suche namioty i ruszyć w drogę. Droga Trolli, zgodnie z oczekiwaniami, zachwyciła nas, mimo pochmurnego nieba. To jest ta przewaga gór nad morzem. W górach nie jest potrzebne słońce i bezchmurne niebo żeby robić COŚ. W górach wystarczy, że nie pada i jest się zdrowym a zawsze znajdzie się coś do roboty, coś do zobaczenia, nowy szlak do przejścia. Widok z tarasów widokowych jest niesamowity, a kręte drogi faktycznie układają się w drabinę.
Kolejnym przystankiem był taras widokowy na fiordy. Nie mogę się doczekać aż popłyniemy w rejs między fiordami we Flamie i pooglądamy je z poziomu wody.
Ostatnim przystankiem przed campingiem był szczyt góry nad granicą wiecznego śniegu. Naszemu niepozornemu Nissanowi udało sie wjechać na wysokość 1500 m n.p.m. bez zadyszki. Grzegorz oczywiście nie odpuścił sobie zjazdu na kurtce z czapy śniegowej. Zafundowaliśmy sobie zimę w środku lata.
Śpimy dziś w urokliwym miejscu. Camping położony jest w stóp lodowca i jeziora Oldevatnet z nieprawdopodobnie turkusową wodą.
Czas na regenerację. Przyjechaliśmy tu dziś około południa i zostajemy dwa dni. W planach mamy tylko oglądanie lodowca i ewentualne wypożyczenie kajaków, żeby troszkę tu popływać. Poza tym odpoczywamy i regenerujemy siły.
Kiedy to piszę, Grzegorz idzie do mnie z kapokiem. WYPŁYWAMY.
Dokończę potem.