Podróżowaliśmy już w Tajlandii statkiem, busem i autostopem. Przyszedł czas na skuter. Skuter i małe motocykle są tu jednym z najpopularniejszych środków transportu. Widok czteroosobowej rodziny na jednym skuterze dziwił nas tylko na początku. Teraz uznajemy to za normalną praktykę Tajów. Naszego demona prędkości wypożyczyliśmy z hotelu i ruszyliśmy w drogę. W Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny, co jest dla nas niematuralne i nieinstynktowne. Zjechanie ze skrzyżowania, ustąpienie pierwszeństwa, skręt w prawo wymaga każdorazowego zastanowienia się, kto w danym momencie ma pierwszeństwo i po której stronie wysepki należałoby przejechać.
Wypożyczenie skutera nie obyło się bez przygód. Przede wszystkim nie chcieliśmy się zgodzić na pozostawienie paszportu w depozycie. Po kilku minutach dyskusji zaakceptowano argument, że jest to nasz jedyny dokument tożsamości akceptowany w tym kraju, a w ogóle to jest to niezgodne z prawem i albo zaakceptują zostawienie ksero paszportu i 1000 baht (ok. 100 zł) depozytu albo znajdziemy skutery gdzie indziej. Udało się. Szybkie oględziny skutera, przymiarka kasków (oczywiście mój był za duży i przy prędkości powyżej 50 km/h zsuwał mi się z głowy, Tajowie w ogóle jeżdżą tu bez kasków) i w drogę.
Do celu, Parku Narodowego Sam Roi Yot, mieliśmy ok 30 km. Po 25 km skończyła się benzyna. Stanęliśmy pośrodku niczego, z dala od miasta, z pustym bakiem. Przed wyjazdem Grzegorz odpalił skuter i powiedział obsłudze, że wskaźnik poziomu paliwa wskazuje rezerwę. Miła Pani powiedziała, że wskaźnik jest popsuty, wystarczy otworzyć wlew paliwa i pobujać skuterem. Tak też zrobiliśmy. Chlupcoka, to chlupcoka, jedziemy. Jak się pewnie domyślacie, wskaźnik nie był popsuty.
Sprawdziliśmy na mapie, od najbliższej stacji benzynowej dzieliło nas ok 7 km. Dochodziła godzina 11.00. Zaczynała się najgorsza dla nas pora dnia. Nie uśmiechało nam się pchanie skutera 7 km w największym słońcu, ale innego wyjścia nie było. Z pomocą przybyła nam para Rosjan. Pan Rosjanin zaproponował, że pojedzie z Grześkiem na stacje i wrócą z butelką benzyny. W tym czasie ja zostałam z Panią Rosjanką przy naszym skuterze. Po 20 minutach byliśmy uratowani. Wlaliśmy do baku litr benzyny przywieziony przez Grzegorza, podziękowaliśmy za pomoc i wróciliśmy na stację zatankować naszą maszynę. Pozytywnie, z przygodami.
Celem na dziś były dwie niesamowite jaskinie - Sai i Phraya Nakhon. Nie ma możliwości, aby zdjęcia czy film oddały ogrom i piękno tych miejsc. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Prawdziwe cuda natury. W obu sklepienie zawaliło się tworząc otwór, przez który docierają tam promienie słońca i deszcz. W jaskini Phraya Nakhon, na samym środku, został wybudowany tron dla Króla Ramy V. Obok, na skale można znaleźć podpisy kolejnych władców, którzy odwiedzali to miejsce.
Na jutro wybraliśmy pociąg. Tego środka transportu jeszcze nie testowaliśmy. Jedziemy na północ, do Phetchaburi, do kolejnych jaskiń i świątyń.
Do jutra!