Udowodniliśmy, że Angkor można zwiedzić na luzie, bez zbędnego pośpiechu i względnie bez ludzi. Stawiliśmy się 5:30 pod Angkor Wat. Zajęliśmy miejsca i czekaliśmy na wschód słońca. O dziwo, było mniej ludzi, niż się spodziewaliśmy i mieliśmy miejsca w trzecim rzędzie, prawie idealne. Chwilę przed 6:30 rozpoczął się spektakl. Słońce powoli zaczęło oświetlać świątynie Angkor Wat, a kolory nieba zmieniały się z fioletu, przez róż do pomarańczowego i żółtego. Było warto. Mimo pobudki przed 4:00, jazdy rowerem po ciemku kilku kilometrów i marznięcia w oczekiwaniu na wschód. Naprawdę było warto.
Podczas gdy wszyscy oglądający wschód ruszyli do świątyni Angkor Wat, my z Dorotą i Michałem wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy do ostatniej świątyni na pętli. Zaczęliśmy zwiedzanie od drugiej strony dzięki czemu wycieczki i inne zorganizowane grupy spotkaliśmy dopiero w połowie. Kilka miejsc udało nam się zwiedzić w kompletnej ciszy. Cały teren, Park Archeologiczny, zrobił na nas kolosalne wrażenie. Wyobrażałam sobie, jak mogły wyglądać wszystkie te miejsca w latach świetności Angkoru. To musiało być coś wspaniałego. Grzegorz przyznał, że to wybiega poza pojęcie "kupy kamieni", więc jeżeli na nim zrobiło to wrażenie, to można to miejsce polecić naprawdę każdemu. My zrobiliśmy tzw. małą pętle - 17km trasę między świątyniami.
Gdyby nie ilość rzeczy, która czekała na załatwienie, zostalibyśmy tam od świtu do zachodu.
Tym razem również muszę zaznaczyć, że zdjęcia nie oddadzą potęgi tego miejsca.
Pożegnaliśmy się z Kambodżą. Razem z Kambodżą pożegnaliśmy się z Dorotą i Michałem, którzy wracali do Tajlandii. Nas czekała długa podróż do Wietnamu, ale o niej później.